Wietnam- początki :)
W roku ubiegłym o tej porze był Wietnam. A właściwie już dotarliśmy do Kambodży.
Dwa lata temu pierwszy raz byłam w Tajlandii, daty nie przypadkowe, przecież czas poświąteczny i noworoczny jest czasem, gdzie w korpo ustaje akcja „praca”, także spokojnie na dwa tygodnie mogłam udać się na urlop.
Poza tym im mniej dni urlopowych wpisanych w formatkę "urlop", tym więcej zostaje na kolejne wyprawy ;).
Często słyszę od znajomych pytanie „ile Ty masz dni urlopu, bo ciągle gdzieś latasz, jeździsz”. A no mam normalne, standardowe 26:(, ale staram się brać wolne i wyjeżdżać tak, by tego urlopu brać jak najmniej<cwaniak> ;).
Zacznę od Wietnamu. Kierunek ten od zawsze mnie interesował, między innymi dlatego, że opinie o tym kraju mówiły o tym, że jest to kraj jeszcze dziewiczy, bardziej zielony i dziki od Tajlandii, plaże są piękniejsze, a i turystów dużo mniej.
Po wyjeździe do Tajlandii w 2017 roku i odwiedzeniu większości „topowych” miejsc z przewodników, blogów, instagrama, wiedziałam, że nie takiego rodzaju atrakcji szukam. Jak się wtedy okazało, w czasie Świąt i Sylwestra takich jak ja, żądnych przygód i cudnego urlopu było więcej, pewnie z milion więcej ;).
Oczywiście, zdając sobie z tego sprawę i nastawiając się na to z góry, w dalszym ciągu można nacieszyć oko widokami i ludźmi, ja w Tajlandii wręcz się zakochałam, pomimo tych milionów zwiedzających.
Plan zwiedzania Wietnamu, nie będę ukrywać, ściągnęłam totalnie od znajomych, którzy wybrali się tam w listopadzie, czyli miesiąc wcześniej. Ich relacje, zdjęcia bardzo mnie zachęciły do tego. Ponadto nie był to dobry czas w moim życiu osobistym i chyba pierwszy raz jechałam totalnie nieprzekonana i nieprzygotowana do nowego miejsca.
Dzięki ich planom i radom, duży ciężar spadł mi z głowy(dzięki Karcia <3).
Bilety kupowałam jakiś tydzień przed planowanym wyjazdem, bo do końca wahałyśmy się co do kierunku. Zapłaciłyśmy sporo, ale jak na bilet last minute, liniami Qatar to i tak dobrze poszło.
Lądowałyśmy w Da Nang, tam też miałyśmy dwa pierwsze noclegi. Z lotniska do hotelu dojechałyśmy taksówką, z tego, co pamiętam, był to najszybszy sposób dojazdu.
Chciałyśmy zobaczyć słynny most w Da Nang, gdzie raz na jakiś czas smok zionie ogniem, ale okazuje się, że on sobie ot tak nie zionie, tylko w określonych dniach i godzinach, a dokładnie w soboty i niedziele o 21. My byłyśmy akurat w piątek, także pozostało nam zwiedzanie Da Nang.
Chyba nigdy wcześniej nie widziałam tak rozświetlonego przez przeróżne światła, światełka, girlandy i inne kolorowe świecące po prostu wszystko, miasta. Czerwone, różowe, żółte, niebieskie, zielone, w każdym kolorze. Większość nazw restauracji, sklepów, było wyświetlane wielkimi neonami. Nawet sobie nie próbuj porównywać do świątecznych świateł warszawskiej Starówki ;).
Mi akurat bardzo się to podobało, w mieście takim trochę pierdolniku, bałaganie, trochę turystycznym, trochę jednak jeszcze wietnamskim, było to fajnie wpasowane w klimat.
Po wieczornej konsumpcji pierwszych wietnamskich smakołyków(pamiętam głównie smak piwa-wybaczcie, ale było smaczne), padłyśmy w końcu na łóżka.
Dnia kolejnego leciałyśmy już dalej, ale dopiero wieczorem. Za to w dzień wyruszyłyśmy do miejsca, które umaniłam sobie w głowie rok, może dwa wcześniej. A jak sobie umanię, to wiadomo, że zrobię.
Golden Hands Bridge. Na pewno kojarzycie przecudne zdjęcia potężnego mostu, który podtrzymują dwie ręce. O tak!! Robi wrażenie! I najfajniej, jakbyście go tak właśnie zapamiętali ;).
My skorzystałyśmy z wycieczki zorganizowanej(ze względu na ograniczony czas no i fakt, że LAŁOOOO). Ponadto po drodze można było posłuchać Pani Przewodnik, która opowiadała o kulturze Wietnamu, historii, polityce, o moście itp. Ile zrozumiesz z jej angielskiego po wietnamsku, to Twoje. Ja zrozumiałam prawie nic, ale kto był w Wietnamie, ten wie, że pomimo największych chęci, ten ich angielski, przez te wszystkie miękkości w ich ojczystym języku, wychodzi im mniej więcej jak „cszaszcz bszmi f tszcinie” coś w tym stylu.
Oczywiście jest to bardzo pocieszne, sympatyczne i bardzo wietnamskie, dlatego też w ogóle mi to nie przeszkadzało.
Wracając do mostu. LAŁO DALEJ. Kupiłyśmy płaszcze przeciwdeszczowe. Były do wyboru te cieńsze i te grubsze. Całe szczęście, wzięłyśmy te grubsze, ponieważ na moście było ZIMNO. A no tak. My rozgogolone jak to na wakacje przystało, a tam przez wiatr, deszcz, było może z 15 stopni ;). No nic, podobno można na górze oglądać wspaniale ogrody- nam uniemożliwiła ich zobaczenie ściana deszczu. W oczekiwaniu na kolejkę, poszłyśmy na kawę, którą zafundował nam przemiły Pan pochodzący z Wietnamu, aktualnie mieszkający od 40 lat w USA, szukał towarzystwa do pogadania. Właściwie od niego dowiedziałam się dużo więcej o historii Wietnamu, niż od przewodniczki ;). Przy kawie spróbowałyśmy przysmaku- Banh Ran- słodkie pączki, smażone na tłuszczu- całkiem niezłe :).
No dobrze. Wjechaliśmy. Dalej szliśmy w tym deszczu, sunęliśmy się przez morze kolorowych peleryn przeciwdeszczowych, by w końcu naszym oczom ukazał się… no dobra, nie ukazał, bo nie było prawie nic widać. Ale był on, ten mój wymarzony, GOLDEN HANDS BRIDGE.
A myślałam, że zobaczę:
Momentami przestawał zacinać deszcz, to właśnie były te momenty, aby go zobaczyć i sfotografować, oraz oczywiście zrobić sobie selfie ;).
Powiem szczerze, że powinnam być rozczarowana, ale w takich chwilach, kiedy spełniasz swoje marzenie, nawet ta paskudna pogoda przestaje przeszkadzać i nie jest w stanie przegonić banana z twarzy. Przynajmniej ja tak mam. A jak ten most wygląda, gdy świeci słońce, to zobaczę w internecie ;).
Woda pluskająca w butach, buszująca po plecach, najmodniejszy płaszcz przeciwdeszczowy, który mam do dziś- bezcenne! :)
Odhaczone! Można lecieć dalej. A dalej- jeszcze większy SAJGON ;).
Komentarze
Prześlij komentarz