Sajgon w Delcie Mekongu i nie tylko.


Ho Chi Minh.

Ho Chi Minh, to nasz kolejny przystanek. Miasto to nosi taką nazwę od 1976 roku, wcześniej nazywało się SAJGON. 
Przylecieliśmy oczywiście z ogromnym opóźnieniem, nocleg rezerwowaliśmy jakieś trzy godziny przed dotarciem do miasta(czyli jakieś trzy godziny przed północą). Do zarezerwowanego noclegu dotarliśmy z lotniska uberem, czy też grabem. 
       Jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, iż nasz zarezerwowany pokój jest…zajęty. Środek nocy, my w nowym miejscu, bez noclegu. Pan z recepcji, prawdopodobnie właściciel, zaczął dzwonić po znajomych w poszukiwaniu wolnego miejsca dla nas. Żeby uniknąć wpadki, jedna osoba z naszej trójki jeździła oglądać proponowane noclegi, no i cóż, wyjścia nie mieliśmy, zgodziliśmy się na mały pokój z łazienką w małym hotelu. 
Byliśmy zmęczeni po podróży(wypiliśmy kilka piw na lotnisku w oczekiwaniu na opóźniony lot ;) ).
Ponadto, na rano mielimy umówioną wycieczkę po Delcie Mekongu.

Kilka godzin snu, pobudka, poszukiwanie śniadania przed 9tą na mieście- nierealne, bo jak się okazało- akurat trafiliśmy na święto i większość knajp otwierała się dużo później. Znaleźliśmy jedną otwartą, ale można było zjeść tam tylko dania obiadowe. Powiem szczerze, do tej pory nie rozumiem zachwytu nad kuchnią wietnamską. Ryż, smażone makarony z warzywami- nie do końca w moim guście.

Wyruszyliśmy na wycieczkę. Jechaliśmy jakimś większym autem, nie pamiętam już, cóż to było. Po drodze podziwiałam mijane wsie i miasteczka, co umożliwił nam ciągnący się kilometrami korek :).

Dotarliśmy. Przed wejściem do łódki dostaliśmy wietnamskie kapelusze- cóż za marketing ;). Wsiedliśmy do łódki, nasza trójka, nasza Pani przewodnik + pan sterujący i wiosłujący łódką. Mekong jak można się domyśleć do najczystszych rzek nie należy, wpaść do wody raczej bym nie chciała ;). Jednak całe otoczenie robi duże wrażenie, po bokach rosną przeróżne krzaki, palmy, niespotykane u nas drzewa. Po drodze mijaliśmy pracujących na wodzie tambylców, ubranych w kolorowe stroje. Dopłynęliśmy do przystanku i udaliśmy się spacerem do fabryki kokosów. Ścieżka wiodła przez las palmowy, czyli jak dla mnie przez raj :P, nasza przewodniczka pokazała nam ciekawą roślinę o wdzięcznej nazwie „don’t touch me”. Kiedy tylko dotknęło się jej listków, one się zamykały. 






Fabryka kokosów była takim trochę pieprznikiem wybudowanym w lesie, żeby zarobić trochę na turystach. Posłuchaliśmy o produkcji kokosów, widzieliśmy, jak się je obrabia, żeby wydobyć z nich olej, jak robione są cukierki kokosowe(oczywiście zaopatrzyliśmy się w zapasy), oraz kosmetyki. Najlepszym zakupem- pamiątka była kokosowa pomadka, która wyglądała na bezbarwną, ale po nałożeniu na usta zmieniała kolor na różowy- i to taki zacny, idealny bym powiedziała. Niestety, zgubiłam ją na pierwszej imprezie po powrocie do kraju :(. Jeśli będziecie mieli okazję kupić- polecam. Cukierki jak to cukierki, słodkie, coś w rodzaju krówki, zresztą na miejscu można skosztować ;).

Zjedliśmy lunch- był wliczony w cenę wycieczki, całkiem smaczny. W drodze powrotnej (dowozili nas takim śmiesznych większym skuterem z „paką”) zahaczyliśmy o mini „targ”, gdzie można było podpatrzeć jak wytwarza się maty, oraz kupić w miarę potrzeb duperele.
Mijaliśmy różne stoiska- pani sprzedając przy ulicy mięso, kolejna sprzedawała kury spod klosza..




      Jednak największą atrakcją całej wyprawy i nie wiem, czy Wietnamu w ogóle, było…wietnamskie wesele, na które trafiliśmy przypadkiem, idąc już do naszego pojazdu.
Zostaliśmy wyhaczeni przez imprezujących panów, którzy wybiegli z imprezy, żeby nas na nią zaprosić. Jak mogła być nasza reakcja? „Zajebiście!”. 
To był już ich drugi dzień imprezy, zostali praktycznie sami mężczyźni, jak to mawiał klasyk „siedzą, piją, lulki palą”. Rozradowani panowie przywitali nas z otartymi ramionami, otwartymi piwami i tanecznym krokiem. 

Jeżeli myślicie, że Wietnamczycy nie piją, albo się nie upijają, to jesteście w błędzie. Pod stołem, gdzie odbywała się główna impreza wieczoru, leżała sterta puszek po wypitych piwach. 

Na „sali tanecznej” odbywało się karaoke. No tak, gdziekolwiek nie byłam w Azji, karaoke jest tam jakimś w ogóle sportem narodowym ;). Oczywiście zaszczycone zostałyśmy możliwością zaśpiewania z „gwiazdą wesela” największych szlagierów typu „Last Christmas”, oraz „Happy New Year” Abby(ta piosenka będzie mi się kojarzyć już zawsze z tym wyjazdem, leciała WSZĘDZIE).

Impreza na całego, zostaliśmy poczęstowani jakimś mega mocnym trunkiem, piwami, jedzeniem i tańcami. Nie potrzebne nam do komunikacji były słowa, wystarczył uśmiech od ucha do ucha.
Dlatego tak kocham podróże, bo nigdy nie wiesz, kiedy spotka Cię zajebista przygoda.

Nasza Przewodniczka przypomniała nam, że musimy wracać, także bardzo niechętnie(nie zdążyliśmy jeszcze im pokazać, jak się u nas imprezuje ;) ) wróciliśmy do auta i do Sajgonu.

SAJGON. Nie rozumiem za bardzo, dlaczego zmienili nazwę. SAJGON pasuje idealnie. Wszędzie pierdolnik, od samego wyjścia z samolotu. Nigdy w życiu nie widziałam tylu ludzi, co na tym lotnisku, nigdy w życiu nie widziałam takiego życia nocnego, jak w centrum SAJGONU.


 

 


Ganiające się młode Wietnamki, tysiące naganiaczy, co restauracja, to inna muzyka napieprzająca tak, że na trzeźwo tego nie ogarniesz. Generalnie ma to swój niepowtarzalny klimat, to trzeba zobaczyć, żeby zrozumieć.

#Wietnam #Sajgon #mekong #party #partypeople #traveler @lovelife.myway

Długo w Sajgonie nie zabawiliśmy, kolejny przystanek miał być wypoczynkiem na rajskiej wyspie, ale mogę tylko napisać jedno słowo „PRZYGODA” ;).

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wietnam- początki :)

Hello 2020!